Sama, bez dzieci, bez koleżanek. Z muszkami, ptaszkami, drzewami, ogrodem. Z zapachem. Z ciszą. Tak spędziłam pięciodniowy „weekend” u siebie na wsi.

Kiedy tam powracam, czuję, jakbym lądowała po długiej podróży w DOMU. Na Ziemi. U Siebie. W innym wymiarze czasu.

Tryby przestawiają mi się na „małe życie” – przynieść wody ze studni, w piecu napalić jak zimno, pozamiatać, gwoździa przybić, herbatę przygotować. Wszystko wolno, z szacunkiem, pokorą, nie na skróty.

„Małe” rzeczy mają tu znaczenie magiczne, to w nich zaklęte jest przetrwanie. Sprowadzają mnie do podstawy, do pierwszej czakry. Łączą z przodkami. Czuję ich obecność. Siadamy razem. I arbatę pijemy;)