Zaznacz stronę

Tak naprawdę wszystkie nasze sprawy – kłopoty, zmartwienia, niepokoje możemy podzielić na dwie grupy: te, nad którymi posiadamy jakąkolwiek kontrolę i te, nad którymi nie posiadamy żadnej. Te pierwsze przynajmniej w jakimś stopniu zależą od nas, te drugie zależą od wyższej instancji, w moim rozumieniu od Boga.

Stan naszego zdrowia zależy w ogromnym stopniu od nas – od tego, jak się odżywiamy, ruszamy, ile mamy stresu, czym oddychamy. Ale nie mamy wpływu (jeszcze) na swoje predyspozycje genetyczne. I wiele innych czynników.

Stan naszych finansów zależy od tego, ile zarabiamy, wydajemy i oszczędzamy. Zarobki zależą od naszej edukacji, wysiłków włożonych w szukanie odpowiadającej nam pracy. Wydatki zależą od gospodarności, a oszczędności od wytrwałości. Ale nie mamy już wpływu na załamania w ogólnoświatowej ekonomii, kiedy nasze inwestycje nagle zmieniają wartość na dużo mniejszą lub znikają zupełnie.

Jakość naszych relacji rodzinnych jest oczywiście w ogromnym stopniu zależna od nas – od naszych zachowań względem bliskich, ale, jak sam/a doskonale wiesz, to tylko 50% całości. Reszta, czyli równa połowa, leży po drugiej stronie – Twojego partnera, mamy, siostry, syna, teściowej. A na ich połowę nie masz wpływu, choć może wydawać Ci się inaczej.

Jest taka piękna modlitwa, nazywana Serenity Prayer, powtarzana na każdym spotkaniu Anonimowych Alkoholików lub Al-anon (spotkania dla rodzin osób uzależnionych). Po angielsku brzmi ona tak:

„God, grant me the serenity to accept the things I cannot change,
Courage to change the things I can,
And wisdom to know the difference.”

Moje tłumaczenie:

Boże, użycz mi spokoju wewnętrznego, abym umiała zaakceptować to, czego zmienić nie mogę, odwagi, abym zmieniała to, co mogę i mądrości, abym odróżniała jedno od drugiego.”

I właśnie od tej mądrości wszystko się zaczyna. Umiejętności trzeźwego odróżnienia sytuacji, na które mamy wpływ i na które go po prostu nie mamy. A wcale nie jest to takie proste, bo kiedy dotyka nas bolesna, trudna sytuacja, to łatwo mylimy się w tym odróżnianiu. Wtedy zajmujemy się tym, co do nas nie należy i nie bierzemy odpowiedzialności za to, co nasze. Jest to powszechne zjawisko we wszystkich obszarach naszego życia: zdrowiu, finansach, relacjach, karierze, nawet duchowości.

Weźmy na przykład nasze relacje z bliskimi – ileż tam może być cierpienia. Mężowie narzekają na żony, żony na mężów, teściowe na synowe, córki na matki, ojcowie na synów, itd. Ogólnie rzecz biorąc chcemy, żeby oni się zmienili, dopasowali do naszego obrazu tego, jacy powinni być. Tłuczemy im to do głowy jedna poważna rozmowa za drugą (albo awantura za awanturą) i nic się nie zmienia. Zdarza się też, że obrażamy się, unikamy tej osoby, ale w duchu chowamy urazę i ból. Albo, kiedy już ich nie ma wśród nas, i nie mogą już siebie zmienić, to dialogujemy z nimi we własnej głowie, zarzucając im wszystko to, co nas zraniło. 

Zapominamy, że ich zmiana to ich decyzja i nie mamy tak naprawdę na nią żadnego wpływu. Oni czasem też nie mają. Zakomunikowaliśmy im swoje odczucia raz, drugi, trzeci, i jeżeli nie poczynili zmian, to być może nie mogli, nie byli gotowi lub nie chcieli. I nie mamy nad tym kontroli. Łudzenie się, że jest inaczej, sprawia, że nadal żyjemy w stanie frustracji i nadal napieramy na ich zmianę. Mamy wówczas iluzję, że coś robimy, walczymy, zmieniamy, a tak naprawdę nie dzieje się nic takiego. Wyczerpuje to i nas, i tę drugą stronę.

Obrażenie się, zaniechanie kontaktu, nieprzebaczenie też nie jest wyjściem. Bo w głowie będą nam się tliły ognie żalu, skrzywdzenia, pretensji. A to, jak wiemy, jest jak samemu wziąć truciznę i czekać aż ta druga osoba umrze. Nie umrze. Wykończysz się Ty na chorobę zwaną urazą.

Kiedy dotyka Cię bolesna sytuacja i miesza Ci się w głowie to , co należy do Ciebie i to co Twoją odpowiedzialnością nie jest, zapytaj siebie o to spokojnie. Odważ się na uczciwą odpowiedź. Ostrzegam, że przyznanie się przed sobą, że pewne rzeczy nie należą do nas i nie mamy na nie żadnego wpływu, może być w pierwszej chwili bolesne. Bardzo chcielibyśmy mieć ten wpływ, bo daje nam większą gwarancję zmiany, większą nadzieję na przyszłość. Ale to złudna nadzieja i działania na jej rzecz są stratą czasu i energii. Z kolei jeżeli ten czas i energię skierujemy na poczynienie zmian tam, gdzie faktycznie możemy je poczynić, mamy  dużo do wygrania. Problem jednakże polega na tym, że te zmiany mogą być ciężkie, wymagające trudnych wyborów i ich egzekucji. Łatwiej nam więc trzymać się iluzorycznego sprawowania kontroli nad tym, do tak naprawdę od nas nie zależy, niż zabrać się za swoje sprawy i decyzje.

Jednak zadawaj sobie pytanie: co tu jest moje? Nad czym mam rzeczywiście kontrolę? Nad czym nie mam? I szukaj prawdy. Bo jedynie ta wyzwoli Cię z bólu.

Pamiętam taki jeden szczególny moment w moim życiu, kiedy w pełni uświadomiłam sobie, że nie mam żadnej kontroli nad chorobą bliskiej mi osoby. Najpierw była rozpacz i płacz, że nic nie mogę zrobić i że pewnie to się „źle” skończy. A po płaczu była ulga. Że nic nie muszę robić. Że to sprawa pomiędzy tą osobą a Bogiem. Skończyło się „źle”. Ale z o wiele mniejszą ilością cierpienia z mojej strony niż wtedy gdybym brała odpowiedzialność (w tym przypadku poczucie winy) za drugą osobę.

Wracaj do modlitwy:

Boże, użycz mi spokoju wewnętrznego, abym umiała zaakceptować to, czego zmienić nie mogę, odwagi, abym zmieniała to, co mogę i mądrości, abym odróżniała jedno od drugiego.”