Od pewnego czasu doświadczam ni mniej ni więcej tylko pewnego rodzaju przebudzenia duchowego. Wskoczyłam w nie ot tak, po prostu, podczas spaceru po lesie. Jest to niezwykle uczucie, sprzeczne z logiką lub z doświadczeniami innych (przynajmniej tymi mi znanymi), a jednocześnie tak prawdziwe, tak niekwestionowanalne, tak niepodważalne, takie oczywiste. Po prostu jest i wiem na pewno, że jest Prawdą, nie fantazją czy myśleniem życzeniowym. Stan ten nie przechodzi i nie opuszcza mnie od tygodni.

Na czym to polega? No dobrze, powiem Ci, ale przygotuj się, otwórz się na nieznane i postaraj nie popukać się w głowę. Albo popukaj się, jeśli potrzebujesz, trudno, przeżyję. No wiec… tego…

…wyraźnie czuję, że kochają mnie drzewa. Że miłość spływa do mnie z liści, że widzi mnie kora, czują korzenie. Do tej pory myślałam, że moja odwieczna miłość do drzew jest jednostronna, żeby nie powiedzieć nieodwzajemniona. A teraz wyraźnie czuję, że drzewa mnie kochają, że jestem w ich polu czucia i miłości. Widzę wibrację miłości delikatnie spływającą w moim kierunku, przechodzącą przeze mnie, dotykającą mojej duszy, mojego istnienia, tego co we mnie wieczne. Drzewa są moimi współtowarzyszami duchowymi, na tym poziomie czuję wręcz, że są mną. Wyrażamy to samo w inny sposób. Jesteśmy innym obliczem tego samego Boga.

Patrzę na nie i czuję ich płynącą z Ziemi mądrość, spokój, pierwotność, przynależność, tożsamość.

Przypominam sobie słowa wielu przewodników duchowych, że jak się już przejrzy na oczy, odrzuci cały ten chłam i kłam, to pozostaje tylko miłość. Że świat jest ulepiony z miłości . Zawsze przeczuwałam, że coś w tym może być, że taka jest Prawda, ale teraz mam w nią wgląd, a raczej wczuj. Taki malutki wczuj przez drzewa.

Idę po lesie i jestem zaopiekowana, chroniona, kochana. Miłością bezwarunkową. I z wzajemnością. Nigdy nie jestem sama, nigdy samotna. Namaste.