Mój rozwój życiowy i duchowy w tym wcieleniu polega głównie na wyplątywaniu się z uwikłań, współuzależnień, nie swoich obciążeń, które nałogowo biorę za swoje. Grube sprawy. Większość z nich mam już za sobą, dzięki ciężkiej i długiej pracy. Całe życie pokonuję, przepracowuję, żegnam, sprzątam. Wyłażę z tego. Staję obok. Staję w sobie. Staję w swojej prawdzie. Ale nadal potykam się o niezałatwione kawałki.

Uwikłanie to zaplątanie w nie swoje sprawy – energetycznie, mentalnie, emocjonalnie, czasowo. To branie na siebie nie swoich rzeczy, nie swoich trudności życiowych. To nadmierna odpowiedzialność na innych. To odstawienie siebie w jakiejś części na rzecz innych.

Mam już za sobą uwikłanie w byłego męża i jego uzależnienia. Za sobą (prawie) mam pracę nad odplątaniem się z obciążeń rodzinnego domu (a było i jest nad czym pracować). Za sobą mam całkiem niedawne świadome zrezygnowanie z iluzji starych przyjaźni, w których relacje były ustawione pochyło. Czyli ja więcej, druga strona mniej, i ja ciągle pochylona nad nią jak nad trudnym dzieckiem.

Wikłamy się w mężów, partnerów, rodziców, dzieci, przyjaciółki, których problemy przedostały się do naszej przestrzeni, rządzą naszym życiem i wysysają nam energię. Wikłają nas depresje, niemoce, uzależnienia, zaburzenia osób, które kochamy i dla których chcemy jak najlepiej, czasami chcemy bardziej niż oni sami. Bo współczujemy, chcemy pomóc, chcemy uratować, popchnąć do przodu, wydostać ich z mroku. Bierzemy na siebie ich życie i pozwalamy im trwać w nieszczęściach i niemocach. Nerwowo depczemy wokół ich spraw, zatraca się granica pomiędzy nami i nimi. Nie wiemy, gdzie kończą się oni, a my zaczynany.

Ja również potykam się o niezałatwione kawałki. Takie co to niby nic, ale jednak wprowadzające nierównowagę, niesprawiedliwość, niepokój i zjadające mi życiową energię. Docieram do coraz to nowych warstw, scenariuszy, sytuacji, które mnie męczą. Jak już się umęczę i czasami wycieńczę, to zaczynam badać. Pytać, czy to moje, czy pożyczone od kogoś, a jeżeli tak, to komu trzeba zwrócić.

Ostatnio zwróciłam uwagę na to, że zmagam się z nadmiernym emocjonalnym zaangażowaniem w pilnowanie moich nastoletnich dzieci, aby wstawały na czas do szkoły. Niby śmieszne i i małe, ale wcale tak nie jest. W tej małej rzeczy widzę, jak znowu wplątana jestem w czyjąś odpowiedzialność, jak się wtrącam, kontroluję, nie pozwalam drugiej osobie zderzyć się ze swoją własną ścianą i ponieść konsekwencje. Po czym poznaję, że jestem uwikłana i że nie jest to tylko zwykłe dbanie o dzieci? Po tym, że biorę na siebie pamiętanie o ich rozkładzie szkolnym. Kiedy jestem poza domem, nerwowo wydzwaniam po kilka razy i sprawdzam. Jeśli nie odbierają, buduje się we mnie historia. I narasta histeria. Jest to dla mnie tak niesamowicie trudne, że wiem, że stoi za tym grubsza sprawa, większy strach, dłuższa historia.

Wiem, że moje pilnowanie to zabieranie im możliwości dojrzenia do własnej odpowiedzialności. Że niczego im tym nie załatwiam, nie pomagam, nie wspieram. Raczej w tym niesławnych momentach żyję za nich. Kosztuje mnie ta ciągła obecność, czuwanie, pilnowanie. Płacę swoim czasu, swoimi emocjami, swoim życiem. Swoim zmęczeniem. Swoim zdrowiem.

Nie jestem w tym sama. W zasadzie mogę śmiało stwierdzić, że wszyscy jesteśmy uwikłani. Nawet ci z nas, których byśmy o to nie podejrzewali. Coachowie, terapeuci, psycholodzy, z którymi pracuję, nie stanowią wyjątku. Najczęściej są to silne, mądre kobiety, które potrafiły postawić na siebie, na swoją ekspresję, na życie i pracę po swojemu. Są autorytetami w swoich dziedzinach, mają niesamowite osiągnięcia zawodowe, prowadzą ciekawe biznesy, dając z siebie dużo i zmieniając świat. Niestety w wielu przypadkach ich uwikłania życiowe uniemożliwiają pełen przepływ kreatywnej energii i ekspresji. Zatrzymują je, nie pozwalają ruszyć dalej, sięgnąć wyżej, do końca pokazać się, zatrząść energią i zrobić to, do czego czują, że zostały stworzone.

My, kobiety, jesteśmy chyba szczególnie podatne na uwikłanie, czyli nadmierną odpowiedzialność za innych. Żyjemy życiem pielęgniarek, opiekunek, pilnowaczek, kontrolerek, składaczek do kupy. Ratujemy mity na temat naszych bliskich, cerujemy ich dziury prując siebie. Zszywamy ich sprzeczne ze sobą kawałki nicią swojej świętej energii. Zajmując się nie swoimi sprawami, zostawiamy siebie. Odsuwamy od siebie odpowiedzialność za swoje życie, swoje szczęście, za swoje tworzenie. Zostawiamy siebie na boku.

Kim są wikłające nas osoby? To nasi partnerzy życiowi uzależnieni (od alkoholu, leków, gier, seksu pozamałżeńskiego, pracy, bezrobocia…) lub chorzy (na depresję, zaburzenia osobowości, zaburzenia psychiczne). To nastoletnie dzieci nie radzące sobie w domowych obowiązkach, bo są przez nas ciągle wyręczane. To przyjaciółki tkwiące w chorych relacjach z partnerami, dziećmi, rodzicami, oczekujące od nas wiecznej empatii i wysłuchania po raz tysięczny dokładnie tych samych od lat narzekań i dawania tych samych rad. To rodzice nawalający się na nas ze swoimi oczekiwaniami i wręcz żądaniami, jakie mamy być i nawet jak wyglądać. A my tolerujemy, udajemy, że nie widzimy. Albo widzimy, ale nie nazywamy po imieniu. Nie konfrontujemy do końca – wybuchy złości i okresowe krzyki się nie liczą, bo nic nie rozwiązują. Nie mówimy całkowitej prawdy; zresztą miesza nam się głowie, co jest prawdą, a co nie, same sobie nie wierzymy. Nie demaskujemy. Bo jak zdemaskujemy, to… to dopiero będzie…

Zamiast tego martwimy się nimi, wstydzimy się ich, nie przyznajemy się do tego, co za nich lub dla nich robimy. Czujemy się w potrzasku. Ani odejść, ani zostać. Ani powiedzieć wprost, ani przemilczeć. Ani robić to za nich, ani pozostawić nie zrobione. I tak źle, i tak niedobrze. Prowadzisz w kółko te same rozmowy, robisz te same awantury, w końcu tak samo milczysz i cierpisz. I nic się nie zmienia. Dyskutujesz z nimi w swojej głowie, całe dialogi skomplikowane prowadzisz. Żre Cię niepokój, nie możesz się skupić. Potrzebujesz lampki wina wieczorem. Uciekasz w internet, w media społecznościowe. Za dużo jesz. Za szybko wybaczasz, za szybko zapominasz. Jesteś na huśtawce – bardzo dobrze, bardzo źle, bardzo dobrze, bardzo źle, sielanka, katastrofa. Świat kończy się raz w tygodniu.

Dlatego w pracy, biznesie czujesz się uzurpatorką, udawaczką. Żeby tylko wiedzieli, jak jest naprawdę. Nie wyrażasz się do końca, nie jesteś autentyczna. Masz przytkaną kreatywność. Boisz się do końca wypowiedzieć swoją prawdę. Nie stajesz prosto, nie jesteś do końca odważna. Gdzieś tam stroisz się w nieswoje piórka, aby to przykryć. Więcej szminki, może nikt Cię nie przejrzy.

W życiu nie masz czasu na to, co dla Ciebie ważne. Jesteś świadomą kobietą, wiesz, na czym Ci zależy, Ale ciągle brakuje Ci na to energii i czasu, odkładasz się na wieczne kiedyś. Bo jesteś zajęta wiecznym ratowaniem, wysłuchiwaniem, robieniem za kogoś, martwieniem się. Jesteś zajęta czyjąś niemocą.

Prawda jest taka, że nie robisz tym przysługi ani sobie, ani im, ani światu. Każde robienie za kogoś lub zamartwianie się o kogoś to umożliwianie im trwania we własnej niemocy i w braku decyzji o zmianie. Jeśli to przyjmiesz, to możesz pozwolić sobie na wypuszczenie tego z ręki, odklejenie się od tego, stanięcie obok. Bo masz, kochana, tylko dwa wyjścia: albo pozostaniesz tą smutną historią (i przekażesz ją dalej swoim dzieciom), albo będziesz bohaterką nowej historii (i też przekażesz ją swoim dzieciom).

Z uwikłania trudno jest wyjść samodzielnie. Często ciągniemy je od zarania dziejów. Mogliśmy je nabyć w dzieciństwie, w poprzednim w wcieleniu, dostać w spadku po przodkach. W grubszych sprawach (uzależnieni partnerzy na przykład) definitywnie potrzebujesz pomocy z zewnątrz. Idź na terapię, spotkania AlAnon, coaching, ustawienia Hellingera, pracę z ciałem, etc. Wybierz jedno, lub próbuj wszystkiego po kolei. Sięgnij po modlitwę i medytację. Tajemnica, Duch Święty, Matka Boska, Lakshmi, Tao, Przewodnicy Duchowi  – wybierz co/kto Ci pasuje lub dodaj swoje własne opcje duchowe do tej listy. Po to, aby ktoś Ci pomógł w końcu stanąć obok i z miłością oddać życie innych w ich własne ręce. I w ręce Boga, jakkolwiek Go/Ją/To rozumiesz.

Nasi bliscy poradzą sobie. Może zanim oto nastąpi, przejdą przez ostry kryzys. Lub dwa. Może się rozpadną po drodze, aby odbudować się od nowa. Może odejdą od nas. Może my ich zostawmy. Może to będzie najlepsze, co może się stać. Może umrą, może zaliczą szpital psychiatryczny po drodze. Może po to się urodzili. Dopóki nie dajesz czemuś umrzeć, nie dajesz temu żyć.

Dla mnie też odwikłanie się nie jest łatwe. Muszę się z tego wysupływać ruchami delikatnymi i łagodnymi. Ale jednocześnie stanowczymi i wytrwałymi. W odpowiednich momentach kategorycznymi. Zostawiam więc za sobą odpowiedzialność za wstawanie o czasie moim dzieciom. Oddaję im to z miłością. Niech to oni poniosą konsekwencje nieobecności, spóźnień. Niech to oni czują się zażenowani. Niech to oni martwią się o to, co powie pani od geografii. Nie ja. I niech to oni martwią się o to, jak poradzą sobie w życiu, to ich życie. Tak dobrze sobie poradzą, jak dobrze sobie poradzą ze sobą, jak mocno wezmą odpowiedzialność za siebie. Od wstawania na czas począwszy.

Uwalniam się. Uwalniam swoją energię, kreatywność, kobiecość. Staję oddzielnie, staję obok, po stronie własnej wolności. Oddaję drugiemu człowiekowi i Tajemnicy wolność tworzenia, działania, życia.

A Ty? Masz coś do oddania?