Wkładamy wiele niepotrzebnego wysiłku w codzienne zajęcia. Napięcia, nadmiernego starania się, ciśniemy, spieszymy się. Przez to życie przechodzi nam koło nosa.
Już od rana popędzamy siebie i dzieci, bo trzeba na czas. To najważniejsze. Nieważne, że bez przyjemności. Maszerujemy żołnierskim krokiem do pracy, aby tam w końcu dotrzeć zziajanii zająć się nawałem obowiązków.
No właśnie, mamy nawał obowiązków, więc je też trzeba odfajkowywać pod ciśnieniem, żeby „wszystko było zrobione”. To nic, że o 15:00 jesteśmy już zmęczeni i tak naprawdę nieproduktywni. Siedzimy i ciśniemy – jeszcze jedno zadanie, jeszcze jeden mail.
Spacer do domu też żołnierskim krokiem, bo jeszcze tyle obowiązków. Boże, co za życie! Gotujemy obiad nie myśląc o gotowaniu, ale o tym, co jeszcze trzeba zrobić po obiedzie. Wkładamy w przygotowywane potrawy energię niezadowolenia i frustracji. Na pewno będzie zdrowe…
Myjemy szybko naczynia, bo to „nieprzyjemna i głupia czynność” i trzeba ją jak najprędzej skończyć. Żeby zająć się czymś przyjemnym. Ale! Jakim przyjemnym? Przecież jeszcze tyle innych zajęć!
Serio, tak chcemy żyć? W wiecznym wysiłku ponad siły? W poczuciu, że jest za mało czasu? Albo że to my jesteśmy niewystarczający i nie wyrabiamy na zakrętach? Skąd w nas tyle ciśnienia? Po co to robimy?
Kiedyś też tak żyłam. W przekonaniu, że jest mało czasu. A jak jest go mało, to trzeba każdą chwilę wykorzystać, jak najmniej marnować na czekanie, zmywanie, powolne gotowanie. Pracować też trzeba ciężko, produktywnie. Przycisnąć nogę na pedale gazu i jechać szybciej niż inni, wtedy się „konkurencję” przegoni. Za darmo nic nie dają. Trzeba się wykazać. Jak się wykażesz, to Cię docenią, pochwalą, uznają za wartościową, och może i nawet nieprzeciętną. Sama się wtedy może nawet polubisz. Będziesz po stronie tych pracowitych, ambitnych, starających się, walczących. No przecież same pozytywy. Nawet sens życia można budować na tym, ile się zdołało zrobić, jakim jest się dzielnym. Ego się cieszy.
Od jakiegoś czasu już tak nie żyję. Nie staram się. Jak już myję naczynia, to z pietyzmem i z przyjemnością. Jak maszeruję do i z pracy, to szukam właściwego mojemu ciału rytmu. Czasem jest to żółwie tempo, noga za nogą, z przyjemnością włażę w każdą kałużę, bo akurat nie mam energii ani chęci na podskoki, A czasem właśnie podskakuję słuchając „Jump Around” by House of Pain. Kiedy jestem zmęczona, to wychodzę z pracy. Robota nie zając, nie ucieknie. Już to sprawdziłam, że dzisiejsze niewykonane „taski” nie znikną same do jutra. A jutro taki sam dobry dzień jak dzisiaj na ich wykonanie, Nie, nawet lepszy, bo istnieje szansa, że zrobię je z przyjemnością. Po pracy (albo czasem i przed) spędzam czas w lesie na spacerze lub rowerze. Wącham kwiatki, fotografuję chmurki, robię aniołki w śniegu. Jeżeli nie mam ochoty gotować, jem coś prostego i nawet dzieci tak karmię. Jeżeli nie mam ochoty sprzątać, to żyję w brudzie zgodnie z filozofią Fuck It.
Fascynujące jest to, że wcale mniej nie zarabiam, nie staczam się w otchłań brudu i zaniedbania, mam mnóstwo czasu na książki i filmy, czuję, że żyję w pełni. Kiedy zdarzy mi się zapomnieć i zaczynam nawykowo cisnąć cokolwiek, przypominam sobie, że drzewa nie „starają się” rosnąć. Nie wkładają w to wysiłku i mówią sobie: „Jeszcze 5 cm, jak się dobrze postaram”. Jestem drzewem.
Najnowsze komentarze