Bogini Rytm

Zakończyłam wojnę z czasem

Żyję wolno. Z przerwami na nicnierobienie. Z zagapianiem się w zieloność liści na drzewie. Z zawieszaniem się pomiędzy sobą a światem. Lubię. Po 50 latach niecierpliwości, pośpiechu, poganiania, ciśnięcia, jestem wolna. Zakończyłam wojnę z czasem. Odłożyłam miecz. Nikt nie wygrał, nastąpił pokojowy rozejm. Mało tego, polubiliśmy się po tym wszystkim. Ja i mój czas. Nareszcie jesteśmy razem, idziemy w jednym rytmie, ramię w ramię. A prowadzi nas Bogini Rytm. Ale o niej później.

Pierwsza miłość… znał się na zegarku

Moja osobista relacja z czasem była od prawie zawsze zaburzona. Choć sam początek był miły — z wczesnego dzieciństwa pamiętam nieśpieszność zabaw, poczucie, że żyję w wieczności, że czas nie ma końca. Nie nosiłam jeszcze zegarka i nie znałam się na nim. Jeszcze wtedy byłam sobą — dzieckiem „gapliwym”, niespiesznym, zawieszającym się. Co ciekawe, moja pierwsza miłość z przedszkolnej epoki to Mariusz. Kochałam go, bo… znał się na zegarku. Impon.

Łyknęłam system

Świat się za mnie zabrał. Rano byłam poganiana do wyjścia z domu i do szybszego jedzenia, kąpania się, ubierania. Z rozpoczęciem szkoły podstawowej poganianka zaczęła się na całego. Mama, szkoła, społeczeństwo – wszyscy sprzysięgli się przeciw mojej wolności i powolności. Zostałam wciągnięta do systemu nakręconego zegarkiem i przepełnionego po brzegi zadaniami i czynnościami. Życie z biegiem lat zaczęło polegać na tym, żeby w ciągu danego mi czasu zrobić jak najwięcej, nauczyć się jak najwięcej, osiągnąć jak najwięcej. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, komu w drogę, temu czas, czas to pieniądz, szkoda czasu i atłasu.

Łyknęłam ten system jak rybka. W wieku lat siedmiu ogarnęłam się, ukryłam swoją gapliwość i nierozumne zawieszki i stałam się obywatelką zorganizowaną. Pilną, dobrą uczennicą, pomagaczką w domu, zbieraczką makulatury i butelek po alkoholu (u nas w domu się „przelewało”). Chwalono mnie za wyniki. Byłam ceniona i szczęśliwa. Wmówiłam sobie na kolejne kilkadziesiąt lat, że to moja natura, moje prawdziwe ja, że nareszcie wiem, kim jestem.

Królowa pośpiechu

 I zapierniczałam. We wszystkim. Z dziką przyjemnością pochłaniałam naukę, książki. Już w drugiej klasie postawiłam sobie wyzwanie przeczytania największej liczby książek z biblioteki. Wygrałam. Potem zaliczałam konkursy, kursy, prace, wyjazdy, imprezy. Fajnie było. Przez lata jechałam na haju pośpiechu, robienia, dokonywania, pod szyldem „na wyścigach wyścigowych jestem dziś” (Maria Peszek). Przez głowę pomykały mi pociągi załadowane pomysłami, zabierałam się za nie hurtowo, wypalając się po drodze. Mówiłam szybciej niż można mnie było zrozumieć, miałam pretensje, że ludzie za wolno myślą. Z poganianej stałam się poganiaczką.

Byłam u sterów. Królowałam i kontrolowałam rzeczywistość. Nadawałam treść życiu. Tyle treści, że się z niego wylewało. Pośpiech pomagał mi uciec przed pytaniami egzystencjalnymi, przed samotnością, przed niewygodnymi emocjami. Nie miałam czasu na szlochy. Robota czekała tuż za robiem. Kochana robota. Ta nigdy mnie nie opuściła.

Persona

I tak jak imponował mi kolega, co się znał na zegarku, tak ja imponowałam teraz i sobie, i wielu osobom. Gosia taka zorganizowana, tyle rzeczy robi naraz, takie studia kończy pracując na cały etat, takie pieniądze zarabia, i to przy dwójce dzieci samodzielnie wychowywanych. Byłam bohaterką swojego życia. Sama siebie podziwiałam.I tak jak imponował mi kolega, co się znał na zegarku, tak ja imponowałam teraz i sobie, i wielu osobom.

Tyle, że to nie byłam ja. Za sterami stała moja persona Samodzielnej i Zorganizowanej. Piękna postać, ceniona na rynku. Ale nie do końca w styku ze sobą, nie w pełni siebie. Mój system nerwowy dawał mi znaki. Zaczęłam to odczuwać. Zmęczenie, nerwowość. Ciągle nie dość. Ciągle z nieskończoną listą projektów i zadań. Ciągle zawalona. Tylko chwilowe radości z odhaczonych działań, ale brak tej stałej, niezmiennej, głębokiej satysfakcji. Ciągły stres. Brak wszechogarniającego spokoju wewnętrznego. Brak bezpodstawnej radości z życia.

Zbudź się…

Zaczęłam rozpoznawać swój nałóg robienia, bycia w biegu po kolejne osiągi, ciągłego skakania przez płotki. Pierwszy moment głebokiej refleksji przyszedł, kiedy moja coach poleciła mi książkę Jose Stevens’a „Transforming Your Dragons” i jak byk wyszedł mi z worka dragon niecierpliwości. Nawet nie podejrzewałam go o istnienie, a tu, proszę. Wypisz wymaluj o mnie. I to wcale nie w samych superlatywach. Potem było jeszcze wiele testów, diagnoz, np w Enneagramie jestem 7+ czyli Entuzjastką. Niby fajnie być entuzjastką, ale okazuje się, że i ona ma bardzo ciemną stronę.

Nabierałam coraz większej perspektywy do siebie. Zaczęłam łączyć kropki pomiędzy moim coraz bardziej wykończonym układem nerwowym i swoją personą Samodzielnej i Zorganizowanej. Pomiędzy nią a prawdziwą mną zaczęła pojawiać się przestrzeń. Przestawałam wierzyć, że ona to ja. Widziałam, jak z miłości próbowała mnie ochronić i widziałam, jak mnie z tej miłości niszczy.

Powrót

Nad zmianą i powrotem do siebie pracowałam przez lata. Nałóg pośpiechu, niecierpliwości jest jak każdy inny nałóg. Wieczorem masz olśnienie graniczące z oświeceniem, a rano powrót jak ćpunka do heroiny. Odbijałam się od dna i rozpoczynałam od nowa. Czytałam książki, medytowałam, prosiłam siły wyższe o pomoc, ćwiczyłam jogę, mindfulness. Korzystałam z terapii, coachingu. Pamiętam taki moment, kiedy pracowałam z coachem z Indii o imieniu ni mniej ni więcej niż Shivananda (byliśmy w tej samej szkole coachingowej i ćwiczyliśmy coaching na sobie nawzajem). Opowiadałam mu, jak przed pracą ćwiczę rano jogę z video, ale kiedy brakuje mi czasu, to włączam taśmę z dwukrotnym przyśpieszeniem i robię asany szybciej. Myślałam, że spadnie z krzesła.

Zaczęłam z tego wychodzić. Łapać oddech. Odpuszczać. Zwalniać. Coraz częściej, coraz głębiej. Uczyłam się czerpać radość z powolności. Zamiast FOMO (Fear of Missing Out), ćwiczyłam JOMO (Joy of Missing Out). Nie było łatwo, bo wraz ze strachem, że nie podołam w życiu, nie zarobię na dzieci, nie zaliczę wszystkiego, co ważne, wracały stare schematy. Ale już je rozpoznawałam jak starych znajomych. Wpadają do mnie coraz rzadziej.

Bogini Rytm

Żyję wolno. Wróciłam do gapliwości. Pomino, że nadal prowadzę biznes, zajmują mnie w nim trzy spore projekty. Pomimo, że nadal mam uczące się dzieci i starszą mamę, ciocię i sąsiadkę, którym pomagam. Nie mam iluzji, że muszę gonić i pracować ponad siły, żeby dać radę. Nie mam już natłoku i nie stukają mi w głowie koła wagonów pociągu z pomysłami. Im więcej mam przestrzeni w sobie, tym lepsze idee mi się rodzą i łatwiej mi wybrać to, co jest zgodne ze mną. Nadal jestem zorganizowana, ale inaczej. W moim grafiku jest powietrze. W mojej często pustej głowie hula wiatr. Nie wciskam, nie dociskam, nie przesadzam. Dobrze jest. Nie idealnie. Czasem złapię się tu i tam na pośpiechu, ale szybko mi przechodzi.

Koło mnie kroczy moja Bogini Rytm, która pojawiła mi się w medytacji, kiedy poprosiłam Wszechświat o wskazanie mi drogi i postawienie na niej znaków prędkości. Przyszła do mnie postać kobieca, łagodna, uśmiechnięta, lekka, wiedząca. Skinęła dłonią i zaprosiła mnie do zaufania jej, do podążenia za nią. Cenię sobie jej obecność i wsparcie, przy niej pamiętam, kim jestem. Wiadomo, gapliwa:)

A Ty?

Jaką masz relację z czasem?