Elegia o Lubie i Wierze

Piętnaście lat temu z dwójką małych synków z tyłu samochodu podążyłam drogą wzdłuż granicy białoruskiej na Podlasiu. Wjechałam do wsi Chomontowce. Zatrzymałam się przy ławeczce, na której siedziało kilku mężczyzn. Jeden z nich okazał się sołtysem wsi. Zapytałam, czy jest tu jakiś dom na sprzedaż.

Od dawna marzyłam o drewnianej chacie. O kawałku ziemi na dalekim wschodzie, na granicy z Białorusią. Tu są moje korzenie.  W Chomontowcach usłyszałam odpowiedź: tak. Wskazano mi dom, w którym mieszkały dwie siostry opiekujące się domem na sprzedaż. Tak poznałam Lubę i Wierę.

Zaprowadziły mnie do zapadającej się w ziemię chatynki. Zarośniętej pokrzywami tak, że nie było widać drzwi. A jednak to ona stała się moim drugim domem. Centrum mojego świata odpoczynku i nabierania energii. Ale nie o tym domu jest ta opowieść. Tylko o dwóch siostrach, które stały się ważną częścią mojego życia.

Kiedy pierwszy raz zapukałam do drzwi, otworzyły mi dwie postacie. Ubrane całe na czarno. W długich spódnicach, w chustkach zawiązanych ciasno pod brodą. Maleńkie. Każda zaledwie trochę ponad metr wzrostu. Wyglądały nie tylko jak z innej epoki, ale jak z baśni. Ich sylwetki i spojrzenia były niezwykłe. Poczułam, że stoją przede mną dwie wróżki. Istoty z pogranicza światów. Czułam, że spotykam kogoś wyjątkowego.

Luba urodziła się w 1938 roku. Wiera w 1942. Ich dzieciństwo to wojna. I chowanie się u sąsiadów w ziemiance przed Niemcami. Życie w dwóch krajach – ZSRR, potem w Polsce. Najpierw uczyły się w lokalnej szkole po rosyjsku, a po 1948, kiedy przesunięto granicę, po polsku. Miały czworo rodzeństwa. Oprócz nich, w ich domu mieszkali rodzice, głuchoniema ciotka Manieczka i babcia – baba Agata. Około dziesiątego roku życie jedyne w rodzinie przestały rosnąć. Tak już zostało.

Życie w małej społeczności, w której tak się wyróżniały, nie mogło być łatwe. A jednak niosły je z akceptacją i godnością. Ciężko pracowały. Mieszkały w małej chatce pełnej trzech pokoleń ludzi. Uczyły się wszystkiego, co potrzebne do przetrwania. Tkać. Szyć. Orać. Sadzić. Zbierać. Prowadzić wiejski dom od podstaw.

Kiedy je poznałam, były już po siedemdziesiątce. Mieszkały same. Cała rodzina odeszła – umarły wszystkie siostry i bracia oraz rodzice. A one nadal trwały, trzymały się siebie. Nierozłączne, podobne do siebie, jak dwie połówki jednej duszy. Mówiły po białorusku. Po polsku. A najczęściej „po naszamu” – w naszej lokalnej mieszance. Nauczyły mnie tego języka. 

Uprawiały spory ogród. Warzywa, owoce, „kartoszki”. Robiły przetwory i zapasy na zimę. Ze skromnej emerytury dokupowały tylko to, czego nie umiały same wyprodukować. Żyły skromnie, ale pięknie i spokojnie. Dumne ze swojego zaczarowanego ogrodu. Dumne ze swojego królestwa.

 

Były hojnością samą w sobie. Uczyły mnie, jak palić w piecu. Jak sadzić. Jak żyć na wsi. Przynosiły ręcznie tkane kapy, aby pomóc mi udekorować dom. Narzędzia do pracy w ogrodzie. A nawet starą pralkę „Franię”, której z miłością używam do dziś. Lubka potrafiła rano zapukać i wejść z gorącymi plackami ziemniaczanymi. Na śniadanie.

Ja odwdzięczałam się, jak mogłam. Pomagałam w cięższych pracach, jak koszenie i układanie drewna. Organizowałam lekarzy, leki, przewozy do szpitala. Opiekowałam się nimi przez piętnaście lat. Najpierw sama. Potem z ich bratanicą, Ireną, która przeprowadziła się na wieś i zamieszkała w sąsiednim domu. Kiedyś obiecałam im, że ich nie zostawię i będę pomagać im aż do śmierci. Wspólnie z Ireną dokonałyśmy tego.

Ale tak naprawdę to one opiekowały się mną. Ucząc mnie prostoty, uważności, akceptacji i spokoju.

Były wzorem życia, które niczego nie żąda. Nie było w krzty rozczeniowości. Nie znały poczucia niewystarczalności. Nigdy nie narzekały. Nigdy nie powiedziały złego słowa o nikim.  Umiały brać życie dokładnie takim, jakim było. Bez pretensji. 

Żyły w zgodzie z  porami roku i światłem słońca. Od wiosny do jesieni ciężko pracowały w ogrodzie. Zimą zwalniały tempo i odpoczywały siedząc w oknie i patrząc na świat. W głebokiej medytacji.

Wszystko w ich domu miało drugie, trzecie, piąte życie. Nic się nie marnowało. Rękawiczki do zdejmowania gorących garnków z pieca były łatane dziesięcioma różnymi kolorami materiału. Wyglądały jak małe patchworkowe dzieła sztuki. Torebki z cerowanymi rączkami i pozszywanymi brzegami przeżywały kolejne dekady. Wszystko było naprawiane. Reperowane. Dawane na nowo światu. Z cierpliwością, którą mało kto z nas już ma.

Obie kochałam, ale z Lubą łączyła mnie szczególna więź. Była moją prawdziwą przyjaciółką. Pomimo że pochodziłyśmy z dwóch różnych światów – wiekowo, społecznie, kulturowo – stanowiłyśmy całość. Rozumiałyśmy się bez słów. Nadawałyśmy na tej samej fali. Kiedy patrzyłam w jej oczy, miałam wrażenie, że znam ją z innego życia. Była moją siostrzaną duszą. 

Wiera odeszła półtora roku temu. Lubę pożegnaliśmy wczoraj. Obie zostają ze mną na zawsze. Są częścią tej wsi. Częścią mojego domu. Częścią mnie.

Moimi wróżkami, które otworzyły mi drogę do życia tutaj. Moimi dobrymi duchami, które mnie prowadzą. Kiedy zapędzam się w swoim miejskim życiu, stają mi przed oczami. Siedzą zimą w oknie i cierpliwie czekają na wiosnę. Kiedy martwię się przyszłością, przypomina mi się Wiera i jej skupienie na tu i teraz przy krojeniu czosnku. Na drobniutkie, równiutkie, maleńkie cząsteczki.

Dziękuję Wam, kochane Lubo i Wiero. Jesteście zawsze w moim sercu. W zieleni chomontowskich drzew, w błękicie chomontowskiego nieba i w każdej gwieździe na nim świecącej. Wiecznaja pamiat’.